3 lutego 2010

Spostrzegawczość

Dwa tygodnie temu w sobotę była śliczna pogoda. Świeciło słoneczko, nie za zimno, a do tego dużo śniegu. Nic tylko iść na sanki. Kubie dwa razy nie trzeba było powtarzać. Raz dwa się ubraliśmy, spakowaliśmy sanki do samochodu. Jedziemy.
Ujechaliśmy może z 300-400 metrów. Przy wyjeździe na główną ulicę auto stwierdziło, że dalej nie jedzie. Udało nam się jeszcze zjechać na parking, co by drogi nie blokować, a potem to już pozostało nam dopchać auto do miejsca parkingowego. Jak się potem okazało, tato zapomniał.... zatankować. To znaczy wiedział, że jest rezerwa, ale wydawało się, że jeszcze z 50 mil ujedziemy. A tu lipa.... Pozostało nam wyładować dzieci z auta, wyciągnąć wózek i wrócić do domu. To znaczy ja wróciłam do domu z dziećmi, a Witek poleciał na stację benzynową. I tak oto w ten piękny słoneczny dzień skończył się nasz wypad na sanki.
W zeszłą niedzielę, po południu też się nam zachciało sanek. Pogoda ładna i choć mroźno trzeba było dzieci przewietrzyć. Zatem ubraliśmy się w miarę szybko, zapakowaliśmy sanki i wsiedliśmy do samochodu. Wyjeżdżając z parkingu Kuba zadał tacie pytanie: "Tata, titit ma lulu?" Ano tym razem titit miało lulu :)

Brak komentarzy: