19 stycznia 2007

Pępuszek

Kuba dziś zgubił pępek! Znacznie szybciej niż przypuszczaliśmy, bo przecież Kuba ma dopiero tydzień. Wreszcie możemy bez obaw wykąpać Kubę w jego nowej wanience. Może dzięki temu polubi choć trochę kąpiele i nie będzie tak płakał?

A pępuszek schowałam do zielonego pudełka.

16 stycznia 2007

Trudne początki..

Z tych pierwszych dni bycia razem my jako rodzice zapamiętaliśmy kilka rzeczy.

Przede wszystkim Kubusiowy płacz. Gdy nie mógł się najeść do syta. Gdy lekarze mówili, że musi mu wystarczyć to co produkują piersi, a najwyraźniej nie wystarczało. My jako początkujący rodzice zupełnie nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Dopiero gdy po kilku dniach wargi dziecku spierzchły i gdy pieluszka przez długi czas była sucha dotarło do nas, że coś jest nie tak. Na szczęście w porę udało nam się to zauważyć i nie wylądował przez nasz brak wiedzy w szpitalu. Nigdy nie zapomnę, gdy w końcu dostał butelkę z mlekiem jak spokojnie i długo po niej spał!

Nie zapomnę widoku Kubusia śpiącego u taty na klatce piersiowej. Najsłodszy widok jaki kiedykolwiek widziałam.


Spokój Synka gdy spał. Jak aniołek, taki malutki w tym dużym łóżeczku.

Nasze potworne zmęczenie. Nie wiedzieliśmy, że można być aż tak nie wyspanym. Nie spaliśmy przez 2 noce w szpitalu, a w domu to po 2-3 godziny w ciągu całej nocy. W tym momencie brakło nam kogoś z rodziny, kto pomógł by nam w tych trudnych początkach rodzicielstwa...


12 stycznia 2007

Poród

Ostatnie dni przed porodem były już bardzo męczące, chociaż wciąż chodziłam do pracy i świetnie się czułam. Wciąż jednak miałam wrażenie, że Kuba urodzi się przed terminem i wsłuchiwałam się w organizm wyszukując oznak porodu. A tu nic się nie działo.... Termin wyznaczony na datę porodu naszego Maleństwa był 9 stycznia.

Pierwsze skurcze sugerujące, ze poród sie zbliża zaczęły sie w niedzielę 7 stycznia. O godzinie 3.30 w nocy były co 10 minut, jednak po godzinie czy dwóch zanikły. W poniedziałek z samego rana zadzwoniłam do szefowej, że mój Synek zaczyna się chyba dobijać na świat i że już do pracy nie przyjdę. Przyszły tato zadzwonił do szefa, że go nie będzie w poniedziałek w pracy. Synek jednak wcale nie śpieszył się na świat, bo przez większość dnia skurcze były prawie niewyczuwalne. Dopiero późnym popołudniem zrobiły się trochę bardziej odczuwalne. Były regularne co 10 minut i tym razem nie zanikały. W tym czasie, aby jakoś skrócić sobie czas oczekiwania obejrzeliśmy jakiś film w telewizji, zjedlismy kolacje. Jednak wciąż nic się nie działo. Dla pewności, żeby wiedzieć co robić dalej około 21.00 zadzwoniłam do szpitala z pytaniem co mam robić, przyjeżdżać czy czekać. Pielegniarka najpierw wypytała o wszystkie detale, a potem stwierdziłą, ze trzeba czekać, bo to nasze pierwsze dziecko, akcja porodowa może sie jeszcze rozkręcać przez kilka dni i że mamy zadzwonić jeszcze raz jak skurcze bedą co 5 minut.
Aby trochę przyspieszyć, bo jednak chciałam urodzić w najbliższym czasie a nie za tydzień, wyruszyliśmy na wieczorny spacer po okolicy. Wędrowaliśmy po ciemnych i spokojnych uliczkach około godziny. Po powrocie do domu skurcze nieznacznie przyspieszyły, były teraz co 7 minut,. W pewnym momencie były jednak co 2 minuty, po czym znów zwalniały i pojawiały sie po 7 minutach. No i zaczynały boleć. Około północy zadzwoniłam na oddział położniczy jeszcze raz. Tym razem pielęgniarka zaprosiła nas na oddział. Pojechaliśmy.

Na szpital wybraliśmy UW Medical Center. Tam pracowała moja pani doktor, było w miarę blisko i i personel, z wcześniejszych wizyt, wydawał sie być miły. Na oddział położniczy dotarliśmy około pierwszej w nocy. Był to już 9 stycznia. Po wszelkich formalnościach, które wydawały sie trwać wiecznie: wywiadzie najpierw z pielęgniarka, potem studentem medycyny, który okazał sie być Polakiem, i w końcu badaniu przez lekarza okazało się, ze rozwarcie jest tylko 1 cm i wygląda na to, że nic tam po nas. Skurcze były jednak bardzo często i były tak bolesne, że z ledwością wyobrażałam sobie dalszy ciąg. Lekarz zaproponowała mi morfinę. Zgodziłam sie bez większych oporów, po czym jeszcze przez godzinę leżałam na obserwacji, aby być pewnym, ze Synek nie zasypia i dobrze sie czuje po środku przeciwbólowym. Na szczęście wszystko było bardzo dobrze, wiec się zebraliśmy i pojechaliśmy do domu.
Kolejne 4 - 5 godzin to był jeden wielki koszmar. Przynajmniej tak to oboje z Witkiem wspominamy. Poszliśmy do łóżka, z nadzieją, że może chociaż trochę uda nam sie zdrzemnąć. Nic z tego. Morfina na ból praktycznie mi nie pomogła. Zwolniła i uregulowała jednak skurcze i teraz co 5 minut miałam mniej więcej minutę trwający skurcz. Następnie zapadałam w stan jakiegoś odrętwienia (tak działa morfina) i znów za 5 minut zwijałam sie z bólu. Ani ja nie spałam, ani Witek. Próbowałam oddychać tak jak uczono mnie na szkole rodzenia, ale nie bardzo to pomagało. Chyba o 7 rano mąż zadzwonił ponownie na oddział położniczy z informacją, ze nie radzę sobie już z bólem i co mamy robić. Kazali przyjeżdżać. Znowu wywiad z pielęgniarka, ze studentem i na koniec z lekarzem. Tym razem badanie wykazało, że jest postęp i są 4 cm rozwarcia. O dziewiątej rano oficjalnie zostałam przyjęta do szpitala.

Dostaliśmy pokój w końcu korytarza. Była łazienka, fotel bujany, kanapa dla męża. Ja od razu poszłam do łóżka. Podłączono mnie do aparatury monitorującej skurcze i bicie serduszka Maluszka. Zaraz na początku padło również pytanie, czy chcę dostać znieczulenie zewnątrzoponowe. Po tylu godzinach bólu, to było najlepsze co mogli mi zaproponować! Pomimo, ze w moich wcześniejszych planach chciałam rodzić bez znieczulenia. Dostałam śniadanie, którego nie zdążyłam już zjeść, bo pielęgniarka podłączała mi kroplówkę. A potem było już za późno, bo pojawił się anestezjolog. Bałam się tego momentu wbijania igły w okolice kręgosłupa, ale nie było tak źle. Lekarz i pielęgniarka cały czas do mnie mówili, zabawiali, tak że nie miałam za bardzo możliwości myśleć o tym, co tam lekarz robi. Za pierwszym razem gdy się wbijał ruszyłam się i to był chyba powód dla którego musiał cały zabieg powtórzyć. Za drugim razem wyszło idealnie. Na koniec wstrzyknął środek przeciwbólowy, poczułam tylko zimno rozchodzące sie po plecach, a za jakieś 20 minut przestałam wreszcie odczuwać ból. Wygodnie się ułożyłam, Witek położył się na swojej kanapie i oboje chyba zasnęliśmy wsłuchani w miarowo bijące serduszko naszego Synka.

O godzinie 11.00 było już 6 cm. Pielęgniarka nas doglądająca stwierdziła, że jeszcze przed piętnastą powinnam urodzić. Zaczęła nawet powoli przygotowywać wszystko do porodu. Jak mocno się myliła! O trzynastej wciąż było te 6 cm,chociaż skurcze według wykresów były bardzo silne i praktycznie co 2 minuty. Lekarz podjął decyzję, że chyba czas przebić pęcherz płodowy i podać oksytocynę. Dostałam też drugą dawkę znieczulenia i od tego momentu byłam uziemiona w łóżku.

Dopiero około osiemnastej pojawiło się to wyczekane 10 cm. Miałam też trochę odpoczynku, bo skurcze parte poczułam dopiero jakieś półtora godziny później. W międzyczasie zmienili się lekarze. Moja lekarka nie dojechała do szpitala, z powodu śniegu który znów nawiedził Seattle i sparaliżował ruch w mieście. Pojawił się znowu nasz polski student Paweł i na rozmowie z nim i z pielęgniarką jakoś płynął nam ten czas oczekiwania. Na przyjęcie Synka już było wszystko przygotowane. Wreszcie poczułam, że Maluszek pcha sie na zewnątrz. Na pytanie jak długo ta faza porodu może trwać usłyszałam, że od kilku minut do nawet 3 godzin. Dlatego, że to moje pierwsze dziecko, to mam się nastawiać raczej na te 3 godziny. W tym momencie zwątpiłam, czy uda mi się urodzić jeszcze dzisiaj. Jednak tym razem, ku zaskoczeniu wszystkich którzy mną się opiekowali wszystko szło jak burza! Bardzo szybko Maleństwo probowało sie wydostać. Rezydenci szybko ściągali lekarza z innego porodu. Po 1.5 godzinie pojawił się na świecie malutki człowieczek, nasz synek. Była godzina 21.12. Już wcześniej mieliśmy wybrane imiona dla niego: Jakub Andrzej. Nasz malutki Kubuś!

Od razu po urodzeniu dostałam Synka na brzuch. Był cieplutki i wilgotny. Cały czas płakał. Był piękny i zdrowy. W końcu pępowina została przecięta i synek powędrował do inkubatora. Od razu założono mu czapkę, w międzyczasie go dokładnie zbadano, zmierzono i zważono.

W momencie narodzin wazyl 3780 g i mial 53 cm. Synek cały czas nie przestawał płakać. Uspokoił się dopiero gdy załączono nad nim lampę, która go dogrzała. Gdy go już zbadano, otulono w kocyk i przyniesiono mi go do nakarmienia. Kubuś nieporadnie próbował złapać brodawkę, trochę pociagnął, ale nie był najwyraźniej jeszcze głodny. Trochę jeszcze pobyliśmy razem, po czym jeszcze raz przyszła pielegniarka i go zabrała do wykąpania. Gdy już było po wszystkim, ubrano go w ubranko, założono czapkę i dostał go Witek na ręce. Synek cały czas nie spał, tylko kwilił w ramionach taty. A ja dostałam wreszcie coś do zjedzenia i delektowałam się budyniem czekoladowym, kanapką z serem i sokiem jabłkowym.
Po dwóch godzinach zostaliśmy przeniesieni do innego pokoju, gdzie spędzilismy dwie noce naszego pobytu w szpitalu. Cały poród trwał 29 godzin. No i zaliczam się do tych 5 % kobiet, które rodzą w terminie :) Pomimo ze tak długo to wszystko trwało, to nie mogę sobie wyobrazić, że mogłabym rodzić gdzie indziej, mieć innego lekarza i że całość mogłaby wygladać inaczej. Było to jedno z piękniejszych przeżyć w moim życiu.